Jakoś szybko złapałam jesienną depresję, no może słowo "depresja" to za dużo powiedziane, nazwijmy to jesienną chandrą. Generalnie nic mi się nie chce.
Rano pobudka o 6.00 i co, ciemno :-(. Szybka kawa i budzenie dzieci, oczywiście najczęściej Piotr już nie śpi i rozrabia w czasie kiedy ja się ubieram i doprowadzam do ładu po nocy. O 7.00 wstaje Ala, która doprowadza mnie do szaleństwa tempem ubierania, założenie jednej skarpetki zajmuje jej 5 minut i to nie z powodu braku tej przydatnej umiejętności ale dlatego, że namiętnie ogląda bajki na TVN Style. Pewnie mogłabym ubrać ją sama ale wychodzę z założenia, że 6-cio latka powinna ubierać się samodzielnie. Mogłabym też wyłączyć telewizor ale po kilku testach zauważyłam, że wtedy traci jeszcze więcej czasu na ubieranie, bo bawi się z Piotrem.
Kiedy już ten proces mamy za sobą, ja w międzyczasie ubieram Piotra i siebie, możemy wreszcie wyjść do przedszkola, w którym Ala jest do 16.00, a ja z Piotrem wracamy do domu.
Niestety, od dłuższego czasu w Poznaniu króluje deszcz, bywają dni słoneczne ale mam wrażenie, że jest ich decydowanie mniej. A skoro pada to siedzimy z Młodym w domku i synuś wariuje a ja wraz z nim. Wszelkie próby zainteresowania dwulatka czymkolwiek dłużej niż 10 minut kończą się niepowodzeniem, zabaw trzeba wymyślać setki a i tak najfajniejsze jest tłuczenie garami i wywalanie zabawek z pudełek i to ze wszystkich na raz. Dopiero wtedy, kiedy brnie się przez stosy samochodzików i klocków, co chwila się potykając, jest fajnie. I w takich momentach nawet mama nie jest potrzebna.
Oczywiście moje młodsze dziecko uznało, że już nie potrzebuje popołudniowej drzemki i nie daje mamie odpocząć od siebie aż do wieczora.
Po 16.00 mam już dzieci w komplecie i wtedy czasami bawią się razem, ale są to krótkie chwile.
Kiedy w ciągu dnia mam chwilę dla siebie ? nigdy. No może przesadzam, raz w miesiącu mąż jest w domu i wtedy mogę wyjść i spotkać się z przyjaciółkami.
Jaki z tego wniosek? Otóż sytuacja, kiedy małżonek pracuje i mieszka kilkaset kilometrów od miejsca zamieszkania rodziny jest do bani, żeby nie użyć bardziej dosadnego zwrotu.
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze sytuacja na rynku pracy, bo owszem chciałabym pójść do pracy. Miałam nadzieję, że będę mogła robić to, co robiłam przed druga ciążą, mianowicie byłam sekretarką i mam nadzieję, że dobrą sekretarką. Tymczasem teraz pracodawcy wymagają od sekretarki aby była jednocześnie tłumaczem przysięgłym i kierowcą, nie wspominając o pełnej dyspozycyjności i marnym wynagrodzeniu jakie oferują. Rozpoczęłam więc poszukiwania pracy w tzw. budżetówce wychodząc z założenia, że w tejże wymagania będą nieco skromniejsze. Miałam rację. Niestety wraz ze spadkiem wymagań na łeb poleciały również możliwe do zarobienia pieniądze. Zaoferowano mi 1100 zł na rękę co po odliczeniu pensji dla opiekunki dla Piotra oraz biletów umożliwiających dojazd dałoby mi 0 zł dochodu. Nic tylko biegiem do pracy.
Sami więc widzicie, ze można nie mieć ochoty na nic..
Może uda mi się ładnie wykrochmalić to co przez te kilka tygodni wydziergałam na szydełku ( a nie ma tego wiele) i pokazać w następnym poście.
Do zobaczenia i poczytania.
pozdro z kielc :)
OdpowiedzUsuń